Nas nie widać, o nas nie słychać

KIEROWCA ZAOPATRZENIOWY

Nikogo nie obchodzi jak to zrobię, po prostu mam być, dostarczyć towar.

Przeczytałem wstrząsającą relację ratownika medycznego z pracy na SOR. Chcę się podzielić z Wami moją historią, tym, czego doświadczyłem jako kierowca wożący zaopatrzenie do szpitali, jednostek straży pożarnej i innych miejsc i instytucji. Muszę to z siebie wyrzucić.

Trójmiasto. Ładuję 4 palety.  Jest 16:00. Na 7:00 rano mam być w Cieszynie. Nikogo nie obchodzi jak to zrobię, po prostu mam być, dostarczyć towar, bo jest potrzebny w szpitalach, bo zaopatrzenie kończy się strażakom, bo w jakimś bardzo ważnym urzędzie skończył się płyn do dezynfekcji. Nikt nie pyta ile kilometrów przejechałem dzisiaj, czy miałem czas coś zjeść, albo wykąpać się na stacji po drodze, to nikogo nie obchodzi, ważne są tylko dostawy, bo pandemia. Przywykłem do takiego traktowania przez te 15 lat za kółkiem. Nie robią na mnie wrażenia słowa spedytorów „ wierzę w pana zdolności” albo „ proszę tam przycisnąć, żeby pan zdążył”. Jadę, bo lubię. Staram się być na czas, zazwyczaj jestem.

Przyjazd na rozładunek zawsze, ale to zawsze wygląda tak samo; pytania w stylu „ a co pan przywiózł?” , „ a dla kogo to przeznaczone, kto to ma odebrać” – jakbym wiedział co taka paleta zawiera, albo znał osobiście wszystkich magazynierów i zaopatrzeniowców. W szpitalach panuje bałagan, czasem szukanie odpowiedniej osoby zajmuje dłużej, niż sam rozładunek sprzętu czy towaru. Pracownicy szpitali zazwyczaj mają jakiś strój ochronny, maski, my, kierowcy – jak sobie kupimy. Dostawy do jednostek Straży Pożarnej są znacznie przyjemniejsze, bo tam organizacja jest czysto wojskowa. Szybko, bezpiecznie, konkretnie. Plus jest też taki, że w stanicach strażackich są prysznice, chłopaki nie robią problemu, można się wykąpać, ogolić, a to już dużo.

Zdecydowanie najgorsze są dostawy do pewnych służb porządkowych, ci panowie są jak primabaleriny, przewozisz takim paletę ważącą dajmy na to 150kg, a oni : proszę wnieść i rozpakować; a wypierdalać lamusy, sami sobie noście!

Za szybą mojego Iveco są dwie tabliczki, kiedyś były na nich imiona moje i żony, dziś na jednej jest osiem gwiazdek ( ***** ***) na drugiej „ transport medyczny” z czerwonym krzyżem między tymi dwoma słowami. Tą pierwszą zrobiła mi starsza córka, tą drugą zrobiłem sam. Gdy przyjeżdżam z dostawą do szpitala obie te treści w jakiś dziwnie gorzki sposób się łączą.

Nikt nie dał nam żadnych środków ochronnych. Maseczki kupujemy sami, płyn do dezynfekcji rąk to zwykły płyn do szyb z alkoholem, działa tak samo jak inne, tylko po użyciu trzeba jeszcze umyć ręce wodą z mydłem, inaczej skóra na dłoniach łuszczy się i pęka. Widę wozi się w zbiorniku z kranikiem w kabinie, wtedy nagrzewa się od ciepła i można spokojnie umyć ręce nawet gdy na dworzu jest zimno. Maseczki? Maseczek mam w samochodzie 15, po trzy na dzień. Niektóre jednorazowe, inne uszyte w domu, jeszcze inne dostałem w prezencie od załadowcy. Te z materiału były prane i prasowane tyle razy, że straciły już kolor. Potem wywaliłem wszystkie, używam już tylko jednorazówek. Ja w maseczki nie wierzę, ale noszę, bo muszę, bo taki jest wymóg.

Mam ponad 40 lat, dziwne by było, gdybym po 16 latach za kołkiem nie dorobił się jakichś chorób. Mam, a jakże. Boję się złapać wirusa, bo mógłbym się już nie wygrzebać. Dlatego codziennie mierzę temperaturę, staroświeckim termometrem rtęciowym, żeby wiedzieć, czy nie mam pierwszych objawów. 

Rodzina?… No boją się. Powrót z trasy wygląda tak, że zanim się z nimi przywitam biegnę pod prysznic, a ubrania z trasy lądują w pralce, od razu, bez czekania. Innych rzeczy z kabiny nie wnoszę, a samo auto przed powrotem do domu dezynfekuję tym samym płynem do szyb, którym dezynfekuję ręce. Nie wiem, czy to coś daje. Może tak, może nie.

Kwarantanna dopadła nas wcale nie z powodu mojej pracy. Starsza córka miała kontakt z nauczycielką chorą na Covid. Te 10 dni to było prawdziwe wytchnienie. Odespałem, odpocząłem. W tym czasie auto stało pod domem, dezynfekowane, prane, czyszczone, myte ze 3 razy. Nie to, że nie było chętnych, żeby mnie zastąpić, byli, tylko jakoś nikt nie chciał wykonywać tej pracy, realizować tych transportów.

Wróciłem do pracy. Jest trochę lepiej niż w pierwszej fali pandemii. Wtedy tak dbające o dobro kierowców koncerny paliwowe nakazały zamknięcie pryszniców dla kierowców zawodowych na stacjach, chodziliśmy zarośnięci i cuchnący, chyba że dzień był ciepły i ktoś miał w sobie tyle samozaparcia, żeby nagrzać wody w czajniku czy garnku i umyć się na pace ciężarówki, a ogolić w bocznym lusterku. Teraz jest lepiej, tym bardziej, ze dostajemy ryczałt na prysznice, 50 zł tygodniowo, ale wystarcza, przeciętnie prysznic kosztuje dyszkę, czasem 7 albo 5 zł, jest spoko.

Mamy obowiązek zgłaszać złe samopoczucie, gorączkę, kaszel itd. Ale jak w pierwszym momencie rozpoznać nagły skok ciśnienia, bo zapomniało się rano wziąć tabletki od skoku temperatury? Na oba czynniki reaguję tak samo. Tylko staroświecki termometr pomaga odróżnić jedno od drugiego. Dlatego nie zgłaszam, aż się nie upewnię, że to tylko skok ciśnienia. Gdyby było inaczej i tak musiałbym jechać, bo kto by wsiadł w kabinę auta, które prowadził ktoś z prawdopodobnymi objawami Covid? Logiczne, nie?

Mówi się, że kierowcy to zdrowe byki, że nie chorują, że mają wysoką odporność.

Prawda. W tej pracy spotykamy się z tyloma zarazkami, brudem, z tyloma trudnościami w utrzymaniu higieny, że organizm sam tej odporności nabywa. Młodego kierowcę można łatwo rozpoznać, przez pierwsze kilka miesięcy pracy bez przerwy ma sensacje żołądkowe, katar, uczulenia, potem to wszystko mija, można bez problemu dojść do siebie zmoknąwszy jak pies przy załadunku w listopadzie, a potem łyknąć aspirynę, popić gorącą herbatą z cytryną, przebrać się w suche ubranie i po problemie, żadnego kataru, nic. Inną sprawą jest to, ze przebywając w kabinie samemu kierowca w zasadzie przebywa w swego rodzaju izolacji, co też nie sprzyja zarażeniom i infekcjom.

Każda dostawa do szpitala to dla mnie stres.

Mam rodzinę wielopokoleniową z rozpiętością wiekową 7 do 88 lat. Boje się o nich, o siebie też. Każda dostawa do szpitala to dla mnie stres. Każda dostawa dla strażaków – przyjemność i ulga. Czasami presja tej pracy jest naprawdę duża. Tak duża, że realizując dostawę do pewnej jednostki straży pożarnej poprosiłem o prysznic, bo był piątek, a ja zjeżdżałem do domu. Dopiero gdy spod niego wychodziłem pachnący i ogolony, uświadomiłem sobie cały bezsens tej prośby, byłem w moim rodzinnym mieście i od domu dzieliły mnie dwa kilometry. Nie pamiętałem o tym. Dostawa była ważniejsza.